Zwykle pisze podsumowanie pojedynczych miesięcy i szczerze mówiąc, tak jest mi łatwiej, bo pół roku to kawał czasu. Niestety los sprawił, że tuż przed końcem lutego zaczęła się regularna wojna między Rosją a Ukrainą i całą moją regularność szlag trafił. Ale o tym będzie za chwilę…
O czym będzie w podsumowaniu:
- wybuch wojny na Ukrainie
- urlop w Tyrolu
- nowy rower i kolizje
- Rajd Koguta
- Napisanie e-booka
- Urlop na Kaszubach
- Szukanie kiecki na wesele
- Co z sierpniem?
Wybuch wojny na Ukrainie
A raczej zaostrzenie wojny, bo zaczęła się już dawno temu. Strasznie mnie to rozbiło. Strach, stres, poczucie bezsilności, a jednocześnie wkurw na narastającą dezinformację i ingerencję ruskich trolli, a także tych wszystkich, którzy przy okazji cudzego dramatu postanowili ugrać coś dla siebie.
Nie bałam się, że Rosja zaatakuje Polskę. To chyba nawet nie był taki normalny strach, tylko raczej mieszanka stresu i bezsilności. Polski naród jest już tak długo szczuty Niemcem i ruskiem, że naprawdę złapałam już znieczulicę. Wiem natomiast, że cała masa ludzi bała się ataku i na nas.
Najgorsze jednak jest poczucie bezsilności. Co prawda każdy mógł w jakiś sposób dołożyć swoją cegiełkę i też pomogłam, ile umiałam, ale gdy się widzi, że zrobiliśmy, co możemy, a nadal giną niewinni ludzie, to jednak można złapać doła… Jednak jest jakieś szczęście w tym nieszczęściu. Po 24 lutego przez kilka dni jadłam niewiele, głównie jajka, nabiał i ziemniaki. W pewnym momencie zauważyłam ogromne czerwone plamy na wewnętrznej stronie kolan. Swędziały jak cholera. Nie chcę się teraz wdawać w szczegóły chorobowe, aby nikomu nie przyszło do głowy, aby się leczyć na podstawie podanych przeze mnie informacji. Napisze więc tylko, że od tamtego czasu ograniczam nabiał w diecie i dążę do jego wykluczenia. Czuję się lepiej i w końcu waga mi spada. Od 21 lutego schudłam ok. 4 kilogramy i choć to kropla w morzu moich potrzeb, to najważniejsze, że waga w ogóle idzie w dół. Wcześniej, gdy jeszcze nabiał pojawiał się na moim stole codziennie, mogłam liczyć kalorie, robić wielogodzinne spacery, a waga tylko rosła.
Czy dół mi minął? Oswoiłam się z tym, że u moich sąsiadów dzieje się bardzo źle. Bardzo pomogły mi w tym spacery po lesie i uspokajający wpływ natury. Mimo wszystko dołek nie minął, a raczej ewoluował. Jestem zawiedziona, że naród, który sam przy każdej okazji przypomina, że nikt mu nie pomógł w czasie wojny, teraz pluje jadem w stronę innego narodu, który tej pomocy potrzebuje. I choć jestem zdania, że faktycznie rząd poleciał na bogato, tym, bardziej, że w budżecie hula wiatr, to nie kierowałabym pretensji w stronę ludzi, którzy po prostu uciekli przed wojną. Obecnie wiele osób myli mieszanie ludzi z błotem z patriotyzmem. Już bardziej patriotyczne jest po prostu pójście zagłosować, gdy jest na to czas.

Urlop w Tyrolu
Gdy już się trochę pozbierałam po wojennej załamce, jak z nieba spadł mi wyjazd na deskę do doliny Val Senales. Oficjalnie to są Włochy, jednak poczytałam trochę o tej okolicy, bo zdziwiłam się, że obsługa wszędzie mówi do mnie najpierw po niemiecku, dopiero później po włosku. Okazało się, że te tereny należały kiedyś do Austrii (choć coraz częściej spotykam się ze słowami, że Tyrol to po prostu Tyrol i już). Hitler oddał część Tyrolu Włochom, oni urządzili przymusową italianizację i tym sposobem powstał dziwny, nienaturalny twór. Jak być może się domyślasz, z miejsca skojarzyło mi się to z Donbasem, więc trzymam kciuki, aby wszystko potoczyło się tam zgodnie z faktyczną wolą rdzennych mieszkańców, niezależnie od tego, czy woleliby być przyłączeni do Rosji, czy zostać na Ukrainie.
No dobrze, ale byłam na urlopie, a nie na jakiejś demonstracji czy coś, więc czas na wypoczynek. Gdy jeżdżę do Livigno, plan jest taki, że zabieram deskę, ale tak naprawdę zajmuję się wszystkim innym. Snowboard dostałam w prezencie i choć mam go od wielu lat, nie możemy się jakoś polubić. W Maso Corto niestety nie miałam czym się zająć, więc rzeczywiście codziennie zapinałam dechę i sru z lodowca! Jak zawsze pełno w porach, ale było warto, bo miałam okazję posmakować lasagne z jagnięciną (w tego typu sytuacjach nie rezygnuję z mięsa) i doświadczyć na mało uczęszczanym stoku takiej ciszy, jakiej chyba jeszcze nigdy nie słyszałam! Tak, ciszę też można usłyszeć 😉
Minusem całego wyjazdu było skazanie na hotelową kuchnię, która serwowała super kolacje, za to śniadania były kompletnie do bani. Jajecznica z proszku, słodkie bułki, nabiał, czyli wszystko, na co nie miałam ochoty lub nie mogłam tego jeść. A że wyboru nie było, to spędzałam czas między stokiem, barem a toaletą (wiedziałam już, że nabiał mi nie służy).

Nowy rower, nowe kolizje
Tuż przed wyjazdem do Włoch wzbogaciłam się o rower typu gravel. Nie byłoby w tym nic ciekawego, gdyby nie fakt, że na gravelu jeździ się zupełnie inaczej niż na rowerze, z którego dotychczas korzystałam. Można powiedzieć, że to taka terenowa kolarzówka, zatem inne tempo, technika i pozycja. Prawdopodobnie dlatego niedługo po powrocie z urlopu wylądowałam na OIOMie i wyszłam z niego z szytym palcem. Co się stało? Śmieszna sprawa, zagapiłam się na konia. Niestety ktoś wpadł na pomysł, żeby oddzielić ścieżkę rowerową i płaskie pole uprawne barierką. Jechałam za wolno, straciłam stabilność i zniosło mnie właśnie na tę barierkę. Uderzyłam zgięciem palca, co poskutkowało raną szarpaną z uszkodzeniem ścięgna. Co ciekawe, ten sam palec przytrzasnęłam sobie miesiąc wcześniej drzwiami samochodu, więc nie był to dla niego zbyt łaskawy czas…
Nie było mowy o pracy przy blogu, ledwo dawałam radę odpisywać na wiadomości na telefonie. A co ciekawe, rozwaliłam palec tuż przed świętami wielkanocnymi, na które miałam przygotować kilka potraw. I tak właściwie cały czas leczenia sobie gotowałam, więc tutaj też dałam radę. Najgorsze w tym wszystkim było chyba zderzenie z NFZ. Obsługa OIOMu dramat, zostałam bez jakiegokolwiek picia, z wyładowującym się telefonem, zupełnie sama, bo mojej osobie towarzyszącej kazali zostać przed szpitalem. A że mój krwawiący jak świnia z urżniętą głową palec został uznany za mniej ważny niż uszkodzone barki i bolące kostki, to poczekałam sobie kilka godzin. Późniejsze wizyty kontrolne też były straszne, ale fajnie, że chociaż chirurg-ortopeda z OIOMu okazał się bardzo serdecznym lekarzem, u którego pierwszy raz w ramach NFZ poczułam się zaopiekowana i przekonana, że ktoś chce mnie wyleczyć, a nie tylko połatać. Swoją drogą pan jest Ukraińcem, więc może po prostu karma do mnie wróciła 😉
Gdy po chyba miesiącu znów wsiadłam na gravela, to oczywiście nie trzeba było długo czekać na kolejną kraksę. Na szczęście tym razem skończyło się tylko sporymi strupami.
Rajd Koguta
Nie zdążyłam się jeszcze dobrze wdrożyć w pracę, a już szykował się kolejny wypad, tym razem na Rajd Koguta. Jest to charytatywny przejazd starych samochodów, w tym roku z Oławy do Giżycka. Co zabawne, dostałam propozycję wzięcia udziału, ale chyba nikt się nie spodziewał, że się zgodzę. Powód? Właściwie każdy nocleg pod namiotem. Od wielu lat pod namiotem spędzam tylko wyjazdy off-roadowe, a na wszystkie inne kręcę nosem.
Tym razem było inaczej, bo jeszcze wcześniej był plan, aby pojechać na wyprawę rowerową ze Słupska do Lęborka z noclegiem na leśnym kempingu. Niestety przez rozwalony palec nie zdążyłam zrobić formy rowerowej i trzeba było odpuścić. Skoro więc i tak miał być kemping, to czemu nie jechać na tego Koguta?!
W ogóle ostatnio trochę luzuję w tych tematach. Nie dość, że wydarzenia na Ukrainie mi uświadomiły, że nie ma co przejmować się pierdołami, to jeszcze naoglądałam się Mikołaja Sondeja, który robi takie rzeczy, że szok i niedowierzanie. Skoro on mógł przepłynąć samotnie najdłuższy fiord dmuchanym kajakiem lub przejechać samotnie pustynię rowerem, to ja nie dam rady na kempingu?!
Sam rajd zmienił też troszkę moje podejście do podróżowania. Kiedyś lubiłam po prostu poszwendać się po odwiedzanym mieście, posmakować lokalnej kuchni, napić się piwa na rynku. Na rajdzie byłam z fanami klasycznego zwiedzania, więc była wizyta w Muzeum Motoryzacji i Techniki w Otrębusach, zwiedzanie Wilczego Szańca czy Twierdzy Boyen. W dwóch ostatnich miałam okazję spotkać bardzo fajnych przewodników, którzy z pasją i w ciekawy sposób opowiadali historię. Wbrew pozorom to nie jest chyba takie częste. Postanowiłam więc dać kredyt zaufania i czasem wygooglować na urlopie jakieś fajne lub historyczne miejsce.

Napisanie e-booka
Jak widać, rozłaziły mi się te wszystkie miesiące. Co zaczęłam łapać jakiś rytm pracy, to znów mnie urlop z niego wybijał. Po powrocie z Rajdu Koguta postanowiłam, że choćby przysłowiowe skały srały, e-book o tym, jak wydawać mniej na jedzenie ma być napisany do końca maja. Oczywiście się nie wyrobiłam, ale temat ciągnął się już 2 lata jak nie lepiej, więc kolejny tydzień nie zrobił chyba na nikim wrażenia. W końcu doszłam do wniosku, że mam w nosie, zaczynam od nowa. Pisałam codziennie. Olałam wszystkie inne tematy, no i skończyłam! E-book wygląda zupełnie inaczej, niż planowałam to na samym początku. Nie jest rozlazły, zawiera najważniejsze zagadnienia. Zmieniło się też w międzyczasie moje podejście do planowania zakupów i posiłków, więc i pod tym względem wizja się zaktualizowała.
Obecnie e-book utknął w korekcie. Mam nadzieję, że czym prędzej się odetka, bo odnoszę wrażenie, że trochę przepalam czas. Prawda jest jednak taka, że sama będę robiła skład i fotografie, więc w czasie, gdy e-book jest sprawdzany, ja mogę zająć się nauką składania e-booków (nie jest to zwykłe przeklejanie tekstu i dodawanie ilustracji) i przygotować zdjęcia. Chyba po prostu panikuję z tą korektą, ot co.
Co ciekawe, w najgorszym momencie, gdy miałam totalną załamkę, że e-book jeszcze nie wyszedł z korekty, a przecież już powinien być w sprzedaży (mimo że to gówno prawda 😉 ), zostałam zaproszona do mastermind’u z dziewczynami, które też chcą wypuścić swoje materiały. Mastermind to grupa osób, która się wzajemnie wspiera i pilnuje, aby robota była pchana do przodu. Z założenia nie ma być przesadnego głaskania po główce i zaklinania rzeczywistości, tylko faktyczne wsparcie i motywacja. Już po pierwszym spotkaniu wiedziałam, że nawet jeśli dziś dostanę e-booka z korekty, to i tak nic z nim nie zrobię, bo nie załatwiłam jeszcze powiązanych tematów. Dzięki temu nauczyłam się trochę panować nad swoim porywczym zapałem.
Jeśli miałabym Ci coś w tym momencie doradzić, to właśnie unikanie gwałtownego działania. Czasem warto się pięć razy zastanowić, zanim damy się ponieść emocjom.
Urlop na Kaszubach
Kurczę, muszę przyznać, że dawno tyle nie wyjeżdżałam w okresie wiosenno-letnim, serio! Ten urlop był mi naprawdę potrzebny. Pisanie e-booka i inne sprawy tak mnie wykończyły, że znajomi witali mnie komplementem „o, wyglądasz na zmęczoną”, ja sama czułam się jak wrak człowieka, miałam dość wszystkich i wszystkiego, a w ostatni dzień przed wyjazdem czułam, że zasłabnę przy robieniu obiadu. Takiej masakry nie było nawet wtedy, gdy przez tydzień pracowałam w korporacji po 15 godzin dziennie. Dlatego na wyjeździe nie nastawiałam budzika, spałam do oporu. O dziwo w Wejherowie (Małe Trójmiasto Kaszubskie) spało mi się dobrze jak nigdzie indziej.
Zaczęliśmy od krótkiej wycieczki w głąb Kaszub. Jak nigdy, przed wyjazdem obejrzałam materiały o Szwajcarii Kaszubskiej i nawet zainstalowałam sobie aplikację turystyczną dedykowaną właśnie tym terenom. Dzięki temu mieliśmy przyjemność odwiedzić wiatrak na górze Sobótka. Przepiękne miejsce, polecam!
Zafundowaliśmy sobie też wycieczkę rowerową do Rzucewa, w którym znajduje się zamek Jan III Sobieski. Nie wchodziliśmy do środka, ale nawet z zewnątrz robi miłe wrażenie. Przy okazji wybraliśmy się na wieżę widokową w Rezerwacie Beka. Chętnie byśmy się jeszcze trochę poszwendali w tej okolicy, ale niestety późno wyjechaliśmy i czas nas gonił.
Nie zabrakło wypadu na Hel. Tym razem byliśmy wcześniej niż zwykle i dysponowaliśmy nieograniczonym czasem. Poszukaliśmy latarni morskiej, później spotkaliśmy zagranicznego turystę, który fascynował się historią i wojskiem. Wjechał mi na ambicję, wdrapując się na dziką wieżę widokową, ale jak pokonałam pierwsze kilka szczebli telepiącej się drabiny, odpuściłam. A szkoda, bo z wieży był piękny widok na zachodzące słońce. Dalej już wiadomo, promenada i jakaś szamka. Niestety na Helu lokale gastronomiczne zamykają się szybciej, niż bym się spodziewała, więc skończyliśmy z kebabem. Szkoda, bo marzyły mi się bardziej kaszubskie smaki.
Jednego dnia podjechaliśmy SKMką do Gdyni. Kiedyś zdecydowanie bardziej wolałam Gdańsk, ale powoli rozkochuję się właśnie w Gdyni. Nie ma aż takich tłumów, czuć powiew nowoczesności, a widok z Kamiennej Góry, choć oglądany któryś już raz, wciąż robi wrażenie 🙂 Jeśli będziesz latem w Trójmieście i przyjdzie Ci do głowy podróżowanie kolejką, sprawdź, czy SKM nie oferuje jakichś ciekawych promocji. My kupiliśmy bilet strefowy trzydobowy za nieco ponad 30 zł, podczas gdy bilet jednorazowy z Wejherowa do Gdyni kosztowałby nas prawie 8 zł. Co prawda nie zdążyliśmy wykorzystać przejazdów z racji mojej choroby, ale to czysty pech.
Niestety dwa dni przed wyjazdem gorzej się poczułam i nie było mowy o zwiedzaniu. Postanowiliśmy więc wyjechać dzień wcześniej niż było planowane. Choróbsko ciągnęło się za mną jeszcze przez tydzień, więc znów nie wróciłam do regularnej pracy zgodnie z planem.

Ostatnie wyzwanie -wesele
Ostatnim ważnym zadaniem, jakie miałam na lipiec, było znalezienie kiecki na wesele. Rozglądałam się już od miesiąca czy dwóch, ale nic ciekawego mi nie wpadło w ręce. Ostatni tydzień przed ślubem to była jakaś biała gorączka. Ja zawsze mam straszny problem z kupowaniem ubrań, bo mało rzeczy na mnie dobrze leży, a sukienki przy mojej obecnej figurze to już masakra, serio.
Jedno trzeba przyznać, adrenaliny mi nie brakowało! Brakowało mi za to czasu. Nerwy też zaczęły puszczać, no bo sorry, na golasa przecież nie pójdę… I już nawet nie chodziło o to, aby wyglądać jak księżniczka, bo to akurat zadanie panny młodej. Zależało mi głównie na tym, aby dobrze się czuć i nie wyglądać jak klaun czy inne takie. Kieckę znalazłam w piątek, rzutem na taśmę. Dzień przed weselem!
Kiedyś dziwiło mnie, gdy w programach telewizyjnych czy internetach odchudzone osoby mówiły, że są szczęśliwe, bo teraz mogą po prostu wejść do sklepu odzieżowego i coś kupić. Chyba zaczynam je rozumieć. Niby taka błahostka, ale uwierz mi, że przymierzanie ciuchów, które były albo za małe, albo za duże, albo swoim krojem sprawiały, że każda kobieta z cyckiem powyżej miseczki B wygląda jak matka karmiąca, było naprawdę frustrujące.
No dobra, a co w sierpniu?
Zwykle w podsumowaniach miesiąca porównuję to, co miało miejsce z tym, co było zaplanowane. Tym razem nie było czego porównywać, bo od końca lutego nie zaglądałam do planera. Muszę przyznać, że już mnie to męczy, bo pracuję dość chaotycznie i przez to gubię sporo czasu.
Zamierzam więc od sierpnia wrócić do planowania, choćby pobieżnego. Obowiązkowo więcej aktywności fizycznej. Nie tylko rower, ale też normalne treningi. Kupiłam sobie nawet piłkę gimnastyczną, aby siedzieć na niej przy biurku. Wiele razy czytałam, że to pomaga na plecy, bo wzmacnia mięśnie. Chyba tez się trochę przeproszę z mealprepem. Teraz gdy w końcu jakiekolwiek liczenie kalorii ma sens, chciałabym zgubić trochę ciałka, bo już odczuwam negatywne konsekwencje obecnej wagi. Prawda taka, że nigdy się z tą sylwetką dobrze nie czułam, więc jest motywacja, a te symboliczne 4 kg tylko jeszcze dają kopa do działania 🙂 Ważne, abym wytrenowała w sobie większą asertywność. Niestety wciąż borykam się z podejściem „A może serniczka? Kawałek Ci nie zaszkodzi”. Zwykle się godzę, czasem nawet zachłannie sama sięgam po drugi kawałek, a potem zwijam z bólu i tracę pół dnia w toalecie. Wiesz, jak to jest… Ktoś chce być miły, uprzejmy, gości Cię tym, co ma, a Ty nie odmawiasz, bo Ci po prostu głupio lub ktoś nie przyjmuje odmowy, a Tobie się nie chce szarpać. I spoko, w wielu przypadkach ten kawałeczek faktycznie nie zaszkodzi, myślałam, że u mnie też tak jest, ale jednak czasem konsekwencje są dużo większe, niż bym pomyślała.
Jeśli chodzi o kwestie blogowe, będę oczywiście pracować dalej nad e-bookiem. Nie zamierzam też rezygnować z instagramowych cyklów „zakupy” i „śniadaniówka”, bo to jedne z niewielu rzeczy, które niemal cały czas trzymały regularność (poza wyjazdami oczywiście). Z pewnością bardziej skupię się teraz na tematach spożywczych i zakupowych, ale nie mówię, że rezygnuję z innych tematów. Pewnie jeszcze kiedyś przyjdzie na nie czas.