Zapewne oglądaliście kiedyś kucharzy, którzy gotowali w różnych dziwnych miejscach. Najpopularniejszy był Robert Makłowicz, który nie jest kucharzem z zawodu czy wykształcenia. Pamiętam, jak duże wrażenie na mnie robił widok faceta rozstawiającego się z kuchnią gdzieś za granicą, zagadujący miejscowych, kosztujący lokalnych smaków. Tym razem sama zabawiłam się trochę w takiego Makłowicza, a moim „materiałem” do pracy okazały się Bałkany.
BAŁKAŃSKIE SMAKI
Ten wpis powstaje przy zachodzie słońca, na jednej z wielu bułgarskich plaż. Zanim jednak dojechaliśmy do Bułgarii, miałam okazję poczytać o bałkańskiej kuchni (mało, ale zawsze), a także spróbować zupy z budy w Rumunii. Niestety nie było mi pisane spożyć czegoś lokalnego w hotelu na Węgrzech, bo jadłam tam tylko śniadanie i był typowy szwedzki stół z parówkami i jajkiem. Miałam więc duże ciśnienie, aby zahaczyć gdzieś o jakiś przydrożny bar i zjeść coś miejscowego. To udało się właśnie w Rumunii. Miejsce wyglądało biednie, wręcz obskurnie. Zamówiłam ciorbę, czyli zupkę, w moim przypadku z wołowiną. Jako dodatek oczywiście na stole wylądowało pieczywo, ostre marynowane papryczki i miseczka ze śmietaną. Tak, jak śmietana raczej mnie odstrasza, tak tutaj postanowiłam się przełamać. Bałkany maja podobno dobry nabiał i faktycznie… śmietana rewelacyjna! Mogłabym ją jeść łyżkami i bez tej zupy. Papryczki idealnie wyważone – pikantne, ale nie przesadnie ostre. Zupka przepyszna, lekki bulion z mięciutką wołowiną, z lekkim akcentem paprykowym. Zainspirowało mnie to do ugotowania czegoś w lokalnym stylu.
ZRÓB TO SAM!
Miałam co prawda jakieś podstawowe składniki w bagażniku, trzeba jednak było zaopatrzyć się w mięso i warzywa. Nie do końca miałam pomysł, ale już od momentu,w którym zjadłam zupę w Rumunii marzył mi się gulasz, taki prosty, z mięchem i sporą ilością miejscowej papryki. Odwiedziłam więc market, kupiłam jakieś mięso (prawdopodobnie wieprzowina), warzywa, piwo i nadal bez konkretnego pomysłu udałam się z zakupami do auta. Po nieco ponad stu kilometrach drogi rozstawiliśmy się samochodami na plaży nad jednym z wielu jezior. Czas było przygotować obiadokolację. Dawniej pewnie musiałabym walczyć z butlą gazową, starymi garnkami, nie wiadomo czym. Teraz można zaopatrzyć się w niemal kuchnię polową, która bardzo ułatwia życie na kempingu. Fakt, trzeba zainwestować kilka złotych, ale komfort, jaki zapewnia taki sprzęt jest nieoceniony. Nie macie pojęcia jaka to przyjemność gotować w miejscu, gdzie po podniesieniu głowy znad gara widać góry i plażę…
GULASZ…
W garze wylądowała odrobina oleju kokosowego z Polski, pokrojone mięso i ostre papryczki z Bułgarii i sól. Trochę podsmażyłam, po czym dodałam pokrojoną cebulę i tak dusiłam pod przykryciem jakiś czas. Następne w garze znalazły się kawałki czosnku,mielona papryka i mieszanka ziół transylwańskich (kupione w Polsce). Po kolejnych kilku minutach duszenia musiałam zalać całość jakimś płynem, a że do wody było dość daleko, to w gar nalałam świeżo otwarte bułgarskie piwko. Dodałam pokrojoną, czerwoną paprykę, nałożyłam na garnek pokrywkę, zmniejszyłam ogień i poszłam się pluskać w wodzie. Po dłuższym czasie sprawdziłam jak tam ma się gulasz, uzupełniłam ponownie piwo, aby się nie przypalił, dorzuciłam soli i poddusiłam jeszcze trochę. Wyszedł z tego jeden z lepszych gulaszy, jakie w życiu jadłam!