Na początku wyjaśnijmy sobie jedno – ja już wiem, że droga do celu jest często ważniejsza, niż samo jego osiągnięcie. Skąd u mnie takie przekonanie? Pamiętam moje początki pracy w korporacji. Siedziałam w robocie po kilkanaście godzin dziennie, a w wolnej chwili zażerałam się kanapkami z McDonald’s. Tym sposobem w krótkim czasie przytyłam chyba z 10 kilogramów (jak nie więcej). Gdy postanowiłam zrzucić nadbagaż zrobiłam to, co robi większość Polek – postanowiłam zmienić sposób odżywiania i ćwiczyłam mordercze treningi Chodakowskiej przynajmniej trzy razy w tygodniu. Tym sposobem zrzuciłam ok. 12 kg w trzy miesiące. Krew, pot i łzy, ale było warto. Wyobraź sobie więc, jakie było moje wewnętrzne oburzenie, jak spotkałam starą znajomą z pracy i usłyszałam „o, ale udało ci się schudnąć!”… Udało? Nic się samo nie udało, to ja to zrobiłam, zupełnie świadomie, a droga do celu okazała się dużo ważniejsza niż sam efekt!
Czy droga do celu ma wpływ na satysfakcję z jego osiągnięcia?
Wspomniana wcześniej Ewa Chodakowska mniej więcej w połowie swoich treningów, gdy masz już dość i chcesz rzucić butem w monitor powtarza często, że im trudniej osiągnąć cel, tym większa satysfakcja. Coś w tym jest. Mi dużo bardziej smakuje ciasto, które sama upiekę niż to, które ktoś kupił w sklepie. Nie tylko dlatego, że ma mniej cukru (a wiesz, że ja go nie lubię), ale też dlatego, że ja jestem z pieczeniem trochę na bakier i jeśli zrobię pyszny tort, to mam z tego cholerną satysfakcję! A co z weekendami? Może to trochę żartobliwe porównanie, ale zauważ, że gdy w poniedziałek twoim celem staje się dożyć do weekendu, to ten piątek cieszy tym bardziej, im bardziej dostaniesz w kość przez wszystkie dni powszednie, prawda? Wydaje mi się, że nie muszę się rozpisywać, bo już te przykłady wystarczająco pokazują, że to, jak przejdziemy drogę do celu ma spory wpływ na to, jak dużą satysfakcję z jego osiągnięcia będziemy mieli.
Czy im trudniejsza droga do celu, tym lepsze będą efekty?
Cele osiągane większym wysiłkiem zwykle dają satysfakcję na dłużej. Wyobraź sobie, że wygrywasz wycieczkę do ciepłych krajów. Pojedziesz, przeleżysz tydzień na leżaczku, z drinkiem w ręce i po sprawie. Wrócisz do domu, wstawisz piękne fotki na Instagram (swoją drogą zapraszam na mój profil 😉 ), opowiesz kumplom w pracy jak było (żeby trochę im żal dupkę ścisnął) i tyle. A co by było, gdyby wyjazd na wycieczkę wymagał wyrzeczeń i cięższej pracy, żeby odłożyć potrzebną sumę pieniędzy? Wtedy całkiem prawdopodobne, że postarasz się jak najlepiej wykorzystać ten tydzień w ciepłych krajach, narobisz jak najwięcej zdjęć, a potem jeszcze długo będziesz go wspominać (nie tylko w pracy).
Trzeba mieć jednak na uwadze, że trudne do osiągnięcia cele porzucamy łatwiej, niż te proste. Statystyki wykazują, że najczęściej rezygnujemy z celu albo przy pierwszych trudnościach, albo (o zgrozo) tuż przed jego osiągnięciem. Spróbuj sobie przypomnieć jak często zdarzało ci się porzucić jakieś plany tylko dlatego, że już na początku coś poszło nie tak? U kobiet najłatwiej to widać w przypadku odchudzania. Narzucają sobie cel z kosmosu, np. „schudnę 5 kg w miesiąc”. Katują się potem dietami cud, morderczymi treningami. I co? I już w pierwszy weekend jakaś koleżanka wyciąga je na kawę, jak kawa, to i ciastko i pojawia się efekt domina… Nasza „odchudzająca” się babeczka myśli „kurde, zjadłam ciastko, wszystkie treningi psu w dupę, teraz to już mogę żyć na sałacie i i tak nie schudnę”. Tym sposobem porzuca plany o „Beach body”. Nie znasz może takich przypadków? 😉
Jaki wpływ na drogę do celu ma czas wyznaczony na jego osiągnięcie?
Jest jeszcze jeden aspekt drogi do celu, którego dotychczas nie zauważałam. Dopiero teraz dostrzegam, jaki wpływ na drogę do celu ma czas, który sobie wyznaczymy na jego osiągnięcie. Czytam teraz książkę Tima Ferrissa „4-godzinny tydzień pracy”. Zwraca on w niej uwagę na to, że jeśli dasz sobie tydzień na realizację zadania, to zwykle przez 6 dni będziesz się obijać, wyszukiwać wymówki i ogólnie nie robić nic. Dlaczego zatem nie wyznaczyć sobie od razu jednego dnia? No właśnie, to chyba dlatego spece od planowania radzą dzielić wielkie cele na mniejsze. Tym sposobem po ustaleniu np. wielkiego celu, który masz osiągnąć w miesiąc, rozbiciu celu miesięcznego na tygodniowe, a tygodniowych na dzienne łatwiej jest je osiągnąć. Codziennie masz jeden cel i jeden dzień na jego realizację. Proste, prawda? Posłużę się znowu babskim przykładem, czyli odchudzaniem. Gdy odchudzasz się na własną rękę, to zwykle cel brzmi np. „schudnę 5 kg w miesiąc, będę mniej żreć i regularnie ćwiczyć”. No, to tutaj pojawia się sławne „od poniedziałku, od przyszłego tygodnia”, a w najlepszym przypadku „od jutra”. Najzwyczajniej w świecie wchodzi do gry prokrastynacja (odkładanie na później). A co się dzieje, gdy idziesz do dietetyka? Dietetyk da ci dietę rozpisaną na miesiąc. Dostajesz miesięczny cel rozbity na cele dziennie. Twoim dziennym celem jest ugotować to, co kazał dietetyk i nie żreć nic więcej. Ot co. Proste, prawda? Może ci zaburczy w brzuchu, ale opijesz się wodą i jakoś to będzie. Gdyby dietetyk dał ci zbiór przepisów na posiłki na cały miesiąc do samodzielnego ustalenia kiedy co jesz, to pewnie już by tak łatwo nie poszło… Zastanów się więc następnym razem, gdy będziesz sobie ustalać cel, czy może nie warto trochę sobie przyciąć czas na jego realizację. Ja wiem, fajnie jest czasem się poobijać, ale lepiej robić to cały dzień/tydzień/miesiąc po osiągnięciu celu, niż codziennie po dwie godziny z jednoczesnym stresem, że się nie wyrobisz. Zgodzisz się ze mną?
Co poza osiągnięciem celu da ci jeszcze droga, którą musisz pokonać, aby go uzyskać?
No i tutaj mogłabym się rozpisać na drugie tyle, co powyżej… Dlaczego? Bo droga do celu często daje dużo więcej korzyści, niż nam się wydaje! Zwykle aby coś osiągnąć, musimy się czegoś douczyć, zdobyć jakieś umiejętności, nabyć doświadczenia. To wszystko procentuje, bo choć uda nam się w końcu osiągnąć cel, to możemy to wszystko wykorzystać przy realizacji kolejnych zadań. Przytoczę ci dwa przykłady z mojego życia i postaram się streszczać, bo i tak już zrobił się długi wpis.
Przykład nr 1 – maraton
Pewnego dnia wymyśliłam sobie, że przebiegnę maraton (dystans nieco ponad 42 km). Ustaliłam termin, aby mieć siły na intensywne treningi (czyli bieganie latem odpada). Wypadło na maraton w Dębnie, stolicy maratonów. Tam jest tez najkrótszy limit czasowy. Wyszukałam 20-tygodniowy plan treningowy. Przez te prawie pół roku wiele się wydarzyło. Złapałam infekcję na miesiąc, miałam zapieprz w pracy i robiłam nadgodziny. Mimo wszystko nauczyłam się tak organizować, żeby przygotowywać w miarę zbilansowane posiłki, robić regularnie treningi (poza czasem, gdy byłam chora oczywiście), prowadzić normalnie bloga i do tego nie umrzeć z wycieńczenia. Przekonałam się też namacalnie czym jest ta sławna „silna wola”. Uwierz mi na słowo – przebiegnięcie 30 km w niedzielę, ze świadomością, że wszyscy leżą na kanapie to nie jest takie hop, tym bardziej, jak jeszcze zrobi się ciepło. Ale dawałam radę! Trzy dni przed biegiem złapałam infekcję. Miałam zawalony nos, a pogoda nagle zrobiła się bardzo ciepła i słoneczna (straszne połączenie). Mimo wszystko pojechałam. Napsikałam do nosa na linii startu jakiegoś cudownego leku, który odetkał nos, zacisnęłam zęby i ruszyłam. Wymęczenie było z każdym kilometrem większe, było trudniej i trudniej, ale dobiegłam do mety. Droga do tego celu nauczyła mnie, że nie warto się zrażać potknięciami, przeszkodami, które nam los rzuca pod nogi. W takich sytuacjach warto pamiętać po co się idzie i iść po to jak po swoje.
Przykład nr 2 – 10 tysięcy czytelników bloga
Może ci się teraz wydawać, że jest inaczej, ale ten przykład też może ci się przydać. Najpierw ustalmy skąd w ogóle wzięło się akurat 10 tysięcy. W blogosferze jest tak, że najbardziej krnąbrni i roszczeniowi są blogerzy, których czyta mama, tata, ich kot i pies sąsiadki. To zabawne, ale naprawdę tak jest. Ci blogerzy, którzy już osiągnęli dużo więcej zachowują się też dużo inaczej. U mnie te 10 tysięcy wzięło się stąd, że podobno po przeskoczeniu tej poprzeczki dzieją się cuda. U mnie też się troszkę zadziały. Najwięcej jednak cudów zdarzyło się w czasie drogi do tego celu. Przede wszystkim przełamuję się do zagadnień IT. Dawniej sama myśl o złożeniu PIT-u przez internety wzbudzała we mnie przerażenie. Teraz w moim słowniku pojawiają się takie pojęcia jak „linki nofollow, linki dofollow, wskaźnik CRT” i wiele innych. Są to podstawowe pojęcia z zakresu pozycjonowania, ale dla mnie to już dowód na to, że nawet totalna noga w sferze cyfryzacji może się nauczyć podstaw! Co jeszcze? Planowanie i systematyczność! Gdy teraz czytasz ten tekst, widzisz tylko gotowy wpis. Ja natomiast musiałam wcześniej się nauczyć kilku zagadnień niezbędnych do tego, aby ten wpis w ogóle do ciebie dotarł, napisać go tak, żeby dotarł jeszcze do innych osób, wyszukać zdjęcie, którego będę mogła legalnie użyć, napisać tekst, a potem jeszcze wypromować. Do tego dochodzi jeszcze masa innych spraw, które mają utrzymać blog w jak najlepszym porządku oraz social media, które zżerają niesamowite nakłady czasu. No dobrze, więc skąd biorę ten czas? Kwestia dobrej organizacji. Jeśli wyślesz do mnie teraz mejla, to prawdopodobnie odpowiedź dostaniesz za kilka godzin lub następnego dnia. Jeśli zostawisz komentarz, to prawdopodobnie zmoderuję go też albo po kilku godzinach, albo następnego dnia (polecam sprawdzić, naskrob coś w komentarzu, to zobaczysz 😉 ). Dlaczego tak? Bo tak wygląda moja organizacja pracy. Sprawdzam mejle i komentarze rano, czasem wieczorem i przed wyjściem do pracy. W weekendy czasem w ogóle tego nie robię, bo to dni wolne od pracy. Jak nie zatwierdzę twojego komentarza tuż po tym, jak go napiszesz, to świat się raczej nie zawali. Zauważyłam, że przy naprawdę pilnych sprawach i tak piszecie do mnie na Facebook’u albo Instagramie, tam odpowiadam szybciej 😉 To kolejna sprawa, której musiałam się nauczyć przy prowadzeniu bloga – ustalanie priorytetów. No ale dobra, miałam się nie rozpisywać, to jeszcze kilka przykładów umiejętności/cech nabytych przy realizacji tego celu: podejmowanie trudnych decyzji, świadomość, że nie wszyscy muszą się ze mną zgadzać, przyzwyczajenie, że nie wszystkim dogodzę, cała masa wiedzy technicznej, otwartość wobec innych ludzi, szacunek dla odmiennej opinii, tolerancja, pokora…
Droga do celu jest ważniejsza niż sam cel
Nie wszyscy się ze mną zgodzą, część osób uzna to za banał, ale moim zdaniem droga do celu faktycznie jest ważniejsza, niż samo jego osiągnięcie. Wymaga od nas organizacji, znajomości samego siebie, zdobywania nowych umiejętności, pokory, zawziętości… Sam cel przeminie, osiągniesz go i ustalisz sobie nowe, natomiast ta droga, którą musisz przebyć, aby zdobyć przysłowiowy szczyt już z tobą zostanie. Ja często w gorszych momentach myślę sobie „kurde, Anka, przebiegłaś maraton, 42 km, i teraz myślisz, że nie dasz rady?”. W trudniejszych momentach możesz sobie przypomnieć, że kiedyś było jeszcze gorzej, a udało ci się dotrzeć do twojej „osobistej mety” tak, jak ja na maratonie. Możesz się ze mną nie zgodzić, napisz mi więc w komentarzu dlaczego. A może wręcz przeciwnie, może udało ci się już przejść jakąś drogę do celu i uważasz, że to dało ci korzyści? Napisz nam jakie, może kogoś zainspirujesz lub zmobilizujesz do działania! Ja nie gryzę i chętnie zmierzę się z tym, co tam naskrobiesz pod tym wpisem 🙂
Co do drogi do celu, ja kilka lat temu obejrzałam film, który bardzo polecam „siła spokoju” (do znalezienia na YouTube) i choć widziałam go już kilka razy, to pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę.
Jeszcze oprócz umiejętności podzielenia celu na mniejsze przydaje się dobre sformułowanie celu.
Np. Zamiast „wygram te zawody”, ustalić „pojadę najlepiej jak potrafię”
I od razu jakoś lżej człowiekowi 😉
Zaraz po tym, jak zatwierdziłam komentarz (a nie mówiłam, że trzeba będzie poczekać? 😉 ) wyszukałam film. Chciałam od razu obejrzeć i odpowiedzieć, ale niestety obawiam się, że trzeba będzie chwilkę poczekać. Myślałam, że jak na YT, to nie pełnometrażówka 😉 Ale spokojnie (nawet wyszło nawiązanie), obejrzę i się odniosę! 🙂
Obejrzałam. Trochę mi się kojarzył momentami z „Karate Kid’em” 😀 Myślę, że te „drobne” przerysowania w filmie dają do myślenia 😉
Banał nie banał, ale fakt jest taki, że najlepiej obierać takie cele, w których ważne jest to, że się coś robi a nie zrobi, czyli nie tyle schudnę, co będę ćwiczyć, dobrze się odżywiać itd, co za tym idzie podzielam Twoją opinię, że ważniejsza od celu jest droga do niego
Podałaś świetny przykład! Często jak podejmujemy decyzję o zmianie odżywiania i zwiększenia aktywności fizycznej, to obieramy za cel chudnięcie, a nawet nie zauważamy, kiedy ta droga staje się naszym stylem życia! Gdy zaczniemy się odżywiać świadomie, to organizm się dość szybko przyzwyczaja i potem sam odrzuca byle co, czujemy się lepiej, uczymy się wytrwałości i konsekwencji… A te 10 kg w dół to tylko efekt uboczny! 😉
Niestety to u mnie dość powszechne, by zrezygnować przy najmniejszych trudnościach… choć podobno im bardziej pod górę tym lepsze widoki. … więc warto bić wytrwałym! 😁
Karolina, ale nie jesteś sama! Znam wiele osób, które są w tej samej sytuacji, ja sama też tak miałam… Dopiero od kilku lat umiem się nie poddawać po pierwszym potknięciu, choć też nie zawsze. Może też nie miałaś jeszcze nigdy celu, na którym aż tak by Ci zależało, żeby wytrwać w podjętych działaniach 😉
Jak dla mnie to zawsze droga jest ważniejsza od celu. Gdy już go osiągniesz, zabierasz się za następny i znów liczy się droga. Spełnienie celu daje krótką satysfakcję.
To chyba jest podobny system do zaspakajania chęci posiadania. Kupisz sobie mega modną kurtkę, pochodzisz w niej trochę i się opatrzy. A jeśli wydasz tę kasę, żeby gdzieś pojechać (przecież super modne kurtki kosztują tyle, co wakacje), coś zobaczyć, poznać kawałek świata, to te wspomnienia będą wracać być może do końca życia 🙂 Tak jest też właśnie z drogą i celem, zupełnie tak, jak napisałeś 😉 Też po maratonie stanęłam na mecie, spojrzałam na tych ludzi, którzy wykończeni leżeli na chodnikach i pomyślałam „super, ale co następne? Kolejny maraton?” 😀
Dla mnie i droga i cel są ważne. Idąc w góry wiem, że będzie ciężko i wcale tego nie lubię, ale oglądać świat ze szczytu jak najbardziej:) No i jaka satysfakcja, że mimo słabości osiągnęłam cel…
I zgadzam się z Tobą, że trzeba wyznaczać sobie krótki czas na realizację celu. Cel w oddali szybko się rozmywa, często nuży i zniechęca. Nie każdemu wystarcza cierpliwości.
Tak, dokładnie. Tutaj też się już pojawił komentarz, żeby cel rozbijać na mniejsze, łatwiejsze do osiągnięcia, ale także odpowiednio je nazywać, to będzie łatwiej 🙂 Myślę, że nawet jeśli nie lubisz się wspinać i robisz to tylko dla finalnego celu, czyli widoku, to jednak mimo wszystko wyciągasz z tej drogi wiele korzyści 😉