Od kilku dni przebywam w Bułgarii, gdzie skupiamy się głównie na off-roadzie, ale wiadomo, że podróże łączą się także z miejscowym żarciem. Zdarzyło mi się już być na Bałkanach kilka lat temu, wtedy padło na Rumunię. Tamta wyprawa nauczyła mnie, że nie wszędzie hołduje się zasadzie „nasz klient – nasz pan”. Pamiętam, jak kolega zamówił w przylegającej do pensjonatu restauracji, czekał dwie godziny na swój posiłek, a gdy zapytał kiedy go dostanie usłyszał, że kuchnia jest zamknięta. Mimo wszystko nikt się nie złościł, tutaj tak po prostu jest. Bułgaria, choć trochę się różni, także reprezentuje specyficzny, „bieszczadzki” luz.
BUŁGARSKI FAST-FOOD
Jednego dnia odwiedziliśmy miasto Białogard, nieopodal którego przypadał nam nocleg. Wszyscy się ucieszyli, bo przewidziane było jedzenie na mieście, co oszczędzało rozkładania się z garkuchnią na plaży, gdy dotrzemy do miejsca docelowego. Czasu mimo wszystko było niewiele, więc zamawialiśmy jedzenie w fast-foodzie. Jakieś było nasze zdziwienie, gdy zauważyliśmy, iż nie będę to hot-dogi czy burgery, o nie… W tym lokalu mieliśmy do wyboru przeróżne zapiekanki, od ryżowej zaczynając, na musace kończąc. My zamówiliśmy dwa miejscowe piwa, napój gazowany, porcję musaki, zapiekankę ryżową i fasolkę w sosie. Pani nakładała na talerz takie porcje, jakie klient sobie zażyczył, po czym ważyła i … wyjawiła tajemnicę fast-foodu, czyli podgrzewanie w mikrofali. Jedzenie nie robiło szału, ale było warte swojej ceny. Za całą tą imprezę zapłaciliśmy niecałe 10 lewów, czyli ok.20 złotych, a porcje były słuszne.
RESTAURACYJNE REALIA
Następnego dnia mogliśmy porównać realia fast-food z restauracją. Nieco ponad 100 km dalej zwiedzaliśmy jaskinię, po czym udaliśmy się do wspomnianej restauracji na obiad. Wydawałoby się, że będzie łatwiej, smaczniej. Nic bardziej mylnego. Tutaj bardzo niewiele osób komunikuje się w języku angielskim, więc najłatwiej jest tam , gdzie można pokazać palcem. My pokazywaliśmy palcem pozycje w menu, ale okazało się, że kelnerka ma inne menu, przyjmowała zamówienia, po czym wracała z informacją, iż czegoś nie ma. Trzy stoliki (w tym mój) dostały tylko zupę czy przekąskę, ponieważ Pani przyjęła zamówienie na danie, na które nie powinna i gdy się zorientowała, to nas albo nie poinformowała,albo nie przyjęła „propozycji” zamiany mówiąc, że przecież pierwotne danie jest. Skończyło się tak, iż po nawet smacznych przekąskach zapłaciliśmy rachunki i poszliśmy dopchać się hot-dogami w pobliskiej budce. Zabawa w tym lokalu kosztowała trochę więcej. Za dwie zupy, piwo, napój i dwie przekąski zapłaciliśmy nieco ponad 20 lewów, co w Bułgarii aż tak tanie nie jest, choć w Polsce faktycznie byłoby jeszcze opcją promocyjną. Czy było warte swojej ceny? Żarcie jak żarcie…
Przed nami jeszcze Morze Czarne, może tam się uda dogadać po angielsku i znaleźć coś, co faktycznie zrobi szał! 😉